Muzyka

(179 -maj -czerwiec2011)

Muzyka dla Boga

Jan Halbersztat

Jaka muzyka jest wyznacznikiem tożsamości nas, wyznawców Chrystusa?

Był rok 1995. Robiłem właśnie jakieś porządki w domu i „jednym okiem” oglądałem w telewizji koncert z festiwalu w Opolu (to było „Rock – Opole”). W pewnej chwili na scenie pojawił się kolejny zespół, zaczął grać – w pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi, przyznam że większość zespołów grających „cięższego” rocka brzmiała dla mnie wtedy mniej więcej tak samo… Ale po chwili zatrzymałem się jak wryty, bo zdałem sobie sprawę że tekst który wokalista śpiewa prosto w mikrofon to słowa z Pisma świętego. Coś o Jezusie, potem „Hymn o Miłości” ze świętego Pawła… (Tak, to była „Armia”, a wokalistą był Tomasz Budzyński.) Byłem zaskoczony. Po pierwsze tym, że ludzie tak po prostu, na scenie, przed tłumem ludzi, śpiewają o Nim. To przecież nie był koncert muzyki chrześcijańskiej, tylko zwykły festiwal! Po drugie – zaskoczył mnie fakt, że takie słowa pojawiły się w zestawieniu z taką muzyką. Ciężki rock? I Jezus, i Słowo Boże? Przedziwny zestaw… Czy można chwalić Boga ciężkim rockiem?!

Ale właściwie – pomyślałem – dlaczego nie?…

Żyjemy w czasach, w których muzyka jest niezwykle ważnym wyznacznikiem tożsamości – zwłaszcza młodych ludzi, ale nie tylko. To, jakiej muzyki się słucha bywa dla młodzieży równie ważne jak zainteresowania, poglądy, filozofia życiowa. Często wystarczy sam wygląd, aby zamanifestować przywiązanie do określonego rodzaju muzyki: długowłosy „metalowiec” często nawet nie będzie próbował dogadać się z melancholijnym emo noszącym na koszulce wizerunek ulubionej młodzieżowej gwiazdy pop czy z hiphopowcem w czapce z daszkiem do tyłu i spodniach z krokiem w okolicy kolan…

Może więc warto zadać sobie pytanie: a jaka muzyka jest wyznacznikiem tożsamości nas, wyznawców Chrystusa? Od razu trzeba powiedzieć, że nie chodzi tu o konkretny gatunek muzyczny, bo chrześcijanin może być miłośnikiem rocka, rapu, jazzu czy bluesa, słuchać Bacha albo Hendriksa, zachwycać się operą – albo rock-operą. W każdym gatunku muzycznym powstają też dzieła poświęcone Bogu i – przynajmniej w intencji autora – pisane na Jego chwałę. Czy jednak można wyznaczyć jakiś wspólny mianownik, czy można wskazać coś, co łączy szeroko (bardzo szeroko!) pojętą muzykę chrześcijańską?

Muzyka którą gramy i śpiewamy na liturgii (zwłaszcza eucharystycznej) rządzi się własnymi prawami (przynajmniej częściowo te „prawa” można traktować dosłownie – bo istnieją przepisy i normy regulujące wykorzystanie muzyki w liturgii). Ale przecież „muzyka dla Boga” albo „muzyka o Bogu” to nie tylko liturgia. Gramy i śpiewamy o Nim lub dla Niego także przy wielu innych okazjach.

Trudno wyobrazić sobie spotkanie modlitewne bez śpiewu (bo przecież, jak lubimy powtarzać za świętym Augustynem, „Kto śpiewa ten dwa razy się modli”). Trudno także wyobrazić sobie ewangelizację (tę „zorganizowaną”) bez odpowiedniej oprawy muzycznej – wielu zwłaszcza młodych ludzi którzy po różnego rodzaju wydarzeniach ewangelizacyjnych pojawiają się w grupach i wspólnotach kościelnych wprost przyznaje, że to właśnie dynamiczna i pełna życia muzyka była tym, co w pierwszej chwili przyciągnęło ich do Chrystusa.

I zgodnie z tym, co napisałem wyżej – taką muzykę gra się dziś w różnych stylach, w różnych klimatach, różne gatunki zaprzęgając do służby Bogu. Nikogo już dziś chyba nie dziwią chrześcijańscy muzycy grający jazz czy bluesa; bardzo modne klimaty folkowe (zwane też „muzyką korzeni”) obecne są w repertuarze wielu zespołów śpiewających o Chrystusie, choćby „Arki Noego” czy „Dzieci z Brodą”. Coraz częściej słyszy się o chrześcijańskich grupach ewangelizujących za pomocą rapu, takich jak Full Power Spirit. Chrześcijańskie przesłanie można znaleźć w tekstach zespołów grających reggae i ciężkiego rocka, poezję śpiewaną i soul, muzykę elektroniczną i disco…

Czy to oznacza, że „dla Boga” i „o Bogu” można grać każdą muzykę? Tak… i nie. Tak – jeśli mamy na myśli style, gatunki, rodzaje muzyki. Ale nie – jeśli myślimy o jakości tej muzyki.

„If something is worth doing – it’s worth doing well”, głosi angielskie przysłowie. „Jeśli coś warte jest tego, żeby to robić – warte jest tego, żeby to robić dobrze”. Dla Boga – i „o Bogu” – można grać każ muzykę, pod warunkiem, że będzie to dobra muzyka. Jeśli gramy na spotkaniu modlitewnym, na wieczorze pogodnym w czasie rekolekcji, na pielgrzymce, na koncercie ewangelizacyjnym – grajmy dobrąmuzykę. Najlepszą, na jaką nas stać. I to nie tylko ze względu na Najwyższego Słuchacza – który przecież godzien jest tego, co najlepsze! – ale także ze względu na ludzi, którzy włączają się we wspólną modlitwę albo są „odbiorcami” naszych działań ewangelizacyjnych.

No dobrze – ale jaka muzyka jest dobra? Jak rozróżnić dobrą muzykę od muzyki złej, marnej czy po prostu przeciętnej i byle jakiej? Co trzeba wziąć pod uwagę?

Po pierwsze – tekst. Tak, właśnie „po pierwsze”, bo jeśli gramy dla Boga albo dla ludzi którym chcemy o Nim powiedzieć, to muzyka zawsze jest przede wszystkim nośnikiem tekstu. Jaki zatem powinien być tekst pieśni czy piosenki śpiewanej na spotkaniu modlitewnym, ewangelizacyjnym, czy choćby na wspólnotowej „imprezie”?

Przede wszystkim – zgodny z Pismem świętym i nauką Kościoła, a przynajmniej z nimi niesprzeczny. Jasne, poza liturgią „więcej nam wolno” niż na niej – możemy pozwolić sobie na bardziej poetyckie teksty, na bardziej ryzykowne metafory, na inne skojarzenia i dobór innych słów, na inne środki językowe… Ale jeśli to ma być śpiew dla Niego, albo – tym bardziej – jeśli ma mówić ludziom o Nim, to jego treść i przesłanie muszą być jasne i jednoznaczne. I nie chodzi mi tylko o teksty które jednoznacznie przeczą prawdom wiary – ale także o takie, które wykorzystują motywy religijne czy biblijne, ale nie są tekstami religijnymi, tylko poezją (na własne uszy słyszałem kiedyś śpiewaną na spotkaniu modlitewnym balladę Leonarda Cohena „Alleluja”, która – jak wie każdy, kto ją kiedyś słyszał – choć głęboka i dająca pole do przemyśleń, nie jest tekstem religijnym ani modlitewnym…).

Poza tym – piosenki i pieśni religijne powinny w miarę możliwości mieć teksty na przyzwoitym poziomie literackim. To, niestety, częsta bolączka naszych wspólnotowych spotkań czy pielgrzymek (nie przypadkiem kiepskie zestawienia wyrazów w marnych wierszach nazywa się „rymami częstochowskimi”!). Śpiewamy mnóstwo tekstów zwyczajnie kiepskich, nieudolnych, infantylnych, łamiących zasady gramatyki, często będących po prostu gwałtem na literackiej polszczyźnie. Ileż piosenek popularnych w naszych wspólnotach i na rekolekcjach powiela poziom i „kunszt” najbardziej prymitywnych przyśpiewek biesiadnych – tyle, że o bardziej „pobożnej” treści… Oczywiście, nie każda piosenka czy pieśń może mieć tekst na najwyższym poziomie literackim, nie zawsze kompozytor ma do dyspozycji słowa wybitnego poety – zresztą jak wiemy nie do końca o to chodzi. Nie zmienia to faktu, że powinniśmy dbać po poziom językowy tego, co śpiewamy „dla Boga” i „o Bogu”. Dotyczy to także piosenek dla dzieci: zawsze powtarzam, że tekst skierowany do najmłodszych powinien być stosunkowo prosty (żeby dzieci mogły go zrozumieć), ale nigdy nie powinien być prostacki i infantylny. O tym, że także muzyka skierowana do dzieci może mieć naprawdę dobre teksty możemy się przekonać słuchając choćby „Arki Noego”…

I jeszcze jedno – jeśli jako chrześcijanie staramy się całe nasze życie oddawać Chrystusowi, to „boża” powinna być nie tylko muzyka religijna, modlitewna czy ewangelizacyjna – ale i ta rozrywkowa. Jeśli – na przykład – organizujemy wspólnotową dyskotekę, postarajmy się żeby puszczane do tańca „kawałki” nie miały tekstów wulgarnych, „świńskich” czy lansujących styl życia nieprzystający do Nowej Kultury. Na świecie jest tyle dobrej muzyki (także rozrywkowej), że na oazowej dyskotece nie muszą się pojawiać teksty typu „majteczki w kropeczki” czy „będę brał cię w aucie” (to tylko przykłady, rzecz prosta).

Po drugie – muzyka. Co to jest „dobra muzyka”? Ktoś mógłby powiedzieć, że to jednak pojęcie bardzo subiektywne. Dla jednego „dobrą muzyką” będą Koncerty Brandenburskie, dla innego – opery Pendereckiego, improwizacje Milesa Davisa czy gitarowe solówki Erica Claptona… Znam ludzi którzy słuchają wyłącznie klasyki i wszystko co w muzyce powstało po XIX w. uznają za „nowinki” i „uciechę dla tłumów”. Znam też takich, którzy nie widzą świata (muzycznego) poza „prawdziwym” ciężkim rockiem i krzywią się na wszystko co choćby trąci „masówką”.

Prawda jest jednak taka, że dobrą muzykę można grać w każdym stylu i gatunku. Może być dobry jazz, rock, blues czy soul – i może być kiepski. To trochę tak, jak z malarstwem: w każdej epoce, w każdym stylu zdarzali się malarze wielcy, malarze nieźli, malarze przeciętni i twórcy nędznych bohomazów.

Jeśli zatem gramy „dla Boga” albo chcemy za pomocą muzyki opowiadać ludziom o Bogu, sięgajmy po dobrą muzykę, a unikajmy muzyki kiepskiej. Jeśli gramy jazz – grajmy dobry jazz. Jeśli gramy rocka – grajmy dobrego rocka. Jeśli śpiewamy „oazowe piosenki” – śpiewajmy dobre oazowe piosenki. A, niestety, nie o wszystkich można to powiedzieć: bardzo często na naszych spotkaniach modlitewnych, ewangelizacjach czy pielgrzymkach (a, co gorsza, także na liturgii!) słyszy się upiorne, prymitywne śpiewanki przez złośliwych zwane „stylem sacro-polo”.

No dobrze, zapyta ktoś, ale jak odróżnić dobrą muzykę od marnej muzyki? Zwłaszcza, jeśli nie jest się zawodowym muzykiem czy muzykologiem i nie ma się całej wiedzy i teoretycznej bazy pozwalającej „odsiewać ziarno od plew”? Czy amator – choćby nawet zaawansowany amator – jest w stanie takiego rozróżnienia dokonać? Moim zdaniem – jak najbardziej. Owszem, można powiedzieć że to „kwestia gustu”, ale gust przecież można sobie wyrobić. Jak?

Bardzo prosto – słuchając muzyki. To tak jak z poezją: jeśli jestem oczytany, jeśli przeczytałem w życiu trochę klasyki, trochę poezji bardziej nowoczesnej, trochę zupełnie współczesnej, trochę dobrej literatury – to czytając kolejny wiersz jestem w stanie stwierdzić, czy to dobra poezja, czy właśnie „częstochowskie rymy” (nawet jeśli nie potrafię uzasadnić tej opinii teoretycznie). Z muzyką jest podobnie: jeśli jestem osłuchany, jeśli zadałem sobie trud poznania największych dzieł światowej muzyki (i to nie tylko w tym gatunku, który jest mi emocjonalnie najbliższy…), to słuchając nowej pieśni proponowanej na spotkanie modlitewne po prostu yszę, że to „niezły kawałek” – albo kicz i miernota.

Nie grajmy Panu Bogu kiczu i miernoty. On jest godzien tego, żeby Mu grać najlepszą muzykę, na jaką nas stać (i najlepiej, jak potrafimy) – nie tylko na liturgii, ale i przy każdej innej okazji.

Na koniec – jedna uwaga, która wprawdzie absolutnie nie przekreśla tego co napisałem wyżej, ale stanowi istotne uzupełnienie. Ludzie oceniają nas (i naszą muzykę) różnie – pamiętajmy jednak, że dla naszego Ojca najważniejsze jest nasze serce i miłość, jaką wkładamy w to, co gramy.

Kiedy moje dziecko śpiewa mi piosenkę na dzień ojca, to obiektywnie zdaję sobie sprawę z niedoskonałości tekstu i wykonania – ale i tak jestem szczęśliwy i wzruszony. Nasz Ojciec w niebie widzi nasze serca i zna nasze intencje. Jeśli więc gramy i śpiewamy we wspólnocie – róbmy to na najwyższym poziomie, na jaki nas stać. Ale jeśli gramy i śpiewamy tylko dla niego, we własnych czterech ścianach, prywatnie, jeśli wkładamy w to całe serce (i jeśli niefrasobliwie nie gorszymy i nie zniechęcamy innych ludzi…), to nawet najgorsze fałsze i częstochowskie rymy mogą mieć głęboki sens…