Budować szczęśliwą rodzinę

(128 -luty -marzec2004)

Rozmowa trwa (świadectwo)

Krzysztof

Czasem żartobliwie mówimy o sobie: „rodzina patologiczna z definicji”

Mój mąż pływa od początku naszego małżeństwa, a ponieważ prowadzi dokładne statystyki wszystkiego, podliczył również dni spędzone w domu i na morzu. Okazało się niestety, że prawie pół jest tych poza domem. Mamy pięcioro dzieci, ja nie pracuję zawodowo, czyli jak to pięknie w czasie rekolekcji mówi przedstawiając mnie mój mąż jestem panią domu. Wszystko wygląda świetnie, mamy zapewniony byt, dobre warunki materialne, spokojne życie. Młode osoby dodają tu, że rozłąka niewątpliwie świetnie wpływa na odnawianie relacji, ciągłą świeżość związku. Tu i ówdzie daje się słyszeć: „ale Tobie to dobrze”. A jak jest naprawdę…
Jeśli dwoje ludzi w małżeństwie zaczyna sobie zdawać sprawę, na czym polega miłość, jeśli chcą pielęgnować w sobie postawę dawania, jeżeli każdy dzień bycia razem jest darem, ubogaca, kształtuje, jest trwaniem w wyjątkowej wspólnocie psychicznej i duchowej, to wtedy każda rozłąka jest stratą, której tak naprawdę nie można nadrobić.
Jest to bardzo trudne dla małżonków, a co dopiero mówić o dzieciach.
Pojawia się wtedy pytanie: co można zrobić, aby rodzina cierpiała jak najmniej.
Czas można by wtedy podzielić na dwa okresy, ten na morzu i ten w domu. Zacznę od tego trudniejszego, czyli rozłąki. Męża nie ma w domu, obowiązki muszę przyjąć na siebie ja. Kiedyś wydawało mi się, że powinnam być wtedy i ojcem, i matką. Był to wielki błąd, z jego konsekwencjami w relacjach z dziećmi staram się uporać po dziś dzień. Mama ma być mamą, a nie dziwnym tworem, który najpierw krzyczy, a potem całuje. Kochająca mama znajdzie czas i dla dzieci, i dla siebie, nauczy siebie i innych, że jej też należy się odpoczynek, rozrywki, że ciężar obowiązków nie musi zabijać, bo są wokół ludzie, którzy pomogą, wyręczą, tylko trzeba ich o to poprosić. Najtrudniejsze jest podejmowanie decyzji, tych wielkich i może trudniejszych — malutkich, które pojawiają się każdego dnia, ale przecież w dzisiejszej dobie komunikacji jest możliwość rozmowy telefonicznej, czy
e–maila. I tu kolejna pułapka. Takie rozmowy, to bardzo często tzw. sprawozdanie z wydarzeń, ale tych miłych, bo przecież mąż jest tak daleko, nic nie pomoże i tylko będzie się potem zamartwiał. I to jest katastrofa komunikacyjna, bo pozbawia się ojca rodziny bycia w rzeczywistości, traktuje się go jak obcego, który nic nie wie o problemach, trudnościach. Kiedy taki mężczyzna wraca do domu, to po kilku dniach sielskiego powitania dochodzi do wniosku, że ten dom, dzieci, choroby, problemy to „bajka”, z którą nie chce mieć nic wspólnego. W związku z tym ucieka w swój świat, a po kilku miesiącach z radością wraca na morze. I nawet jak jest w domu, to unika podejmowania decyzji, bo właściwie nie rozumie, o co chodzi, a skoro żona tak sobie świetnie radzi, to najlepiej odesłać dzieci do niej. I jest wtedy tatą od zarabiania pieniędzy, drogich prezentów, z którym w domu ciężko wytrzymać, więc marzy się skrycie o jego wyjeździe, a wtedy cała rodzina oddycha z ulga i… wraca do normalnego życia.
Moje życie, jako żony marynarza podczas jego nieobecności to staranie, aby dom był normalny, są problemy — to o nich piszę. Dzięki Bogu mamy codzienną łączność mailową, w związku z tym Krzysiek ma dokładne relacje z tego, co się dzieje, o czym myślę, jakie są problemy itd. Jeśli do podjęcia jest jakaś ważna decyzja, moja lub dzieci, to oczywiście zawsze jest konsultowana, choćby tata był wtedy gdzieś w okolicach Japonii, jak to ma miejsce w tej chwili. Po jego powrocie nie robimy wielkich powitań, walizka jest rozpakowana w godzinę i już jest tak jak było. Dalej ze sobą rozmawiamy, tyle, że już osobiście. Rozmowa trwa. Kiedyś trudno było mi oddać Krzyśkowi decyzje, wydawało mi się, że staję się mniej ważna, niepotrzebna. Wymagało to trochę pracy, ale już umiemy w takich sytuacjach dzielić, a nie oddawać. Nie napisałam na początku o czymś najważniejszym, czyli łączności duchowej, która jest miedzy nami. Może dlatego, że jest to jest baza, którą małżeństwo ma lub nie, niezależnie od okoliczności zewnętrznych. To jest praca z obydwu stron i wielka łaska Boża, za którą codziennie dziękuję. Tym samym dziękując za ruch Domowy Kościół, który jest dla nas wychowawcą i pomocą w drodze ku Bogu. A dzieci, jeśli wzrastają w Miłości rodziców, to oczywiście tęsknią za nieobecnym Tatą, ale mają poczucie bezpieczeństwa, bo wiedzą, że rodzice się kochają i starczy tej miłości dla wszystkich, bo jej źródłem jest niewyczerpywalna Miłość Boża.
Poruszyłam tylko kilka spraw związanych z trudnym marynarskim życiem, może o innych napisał mój mąż. Nie wiem, ponieważ umówiliśmy się, że nie otworzę Jego wiadomości przed napisaniem swojej. Kilka dni temu po raz kolejny oglądałam sztukę Karola Wojtyły „Przed sklepem Jubilera” i pozostały w moich myślach i sercu te słowa „każdy ma do dyspozycji jakieś istnienie i jakąś Miłość…” Reszta jest milczeniem.
Joanna
Zprawie dziewiętnastu lat naszego małżeństwa, mniej więcej dziewięć spędziliśmy w rozstaniu, rozdzieleni przez moją pracę. Żona w domu, ja — na morzu. Jest to i tak całkiem niezłe osiągnięcie, bo zawsze starałem się tak ustawiać swoją pracę, na ile to było możliwe, aby urlop dorównywał długością czasowi kontraktu. Trzeba przyznać, że jest to coraz trudniejsze i od pewnego czasu niestety nie udaje się tego osiągnąć. Słowo „urlop” jest zresztą w moim przypadku nieadekwatne, jest to raczej przerwa między kontraktami, różnej długości, a dla mnie jest to właśnie to „prawdziwe” życie, takie jakie prowadzą inni ludzie, w rodzinie.
Czasem żartobliwie mówimy o sobie: „rodzina patologiczna z definicji”. Jest to w gruncie rzeczy dość powszechna opinia o rodzinach marynarskich i niestety często znajduje potwierdzenie w konkretnych, znanych także nam, przypadkach — wiele takich małżeństw żyje obok siebie, bez żadnego kontaktu wewnętrznego, czekając jedynie na kolejny wyjazd, kiedy to będą mogli od siebie wreszcie odetchnąć; jakkolwiek tragicznie to brzmi, to niestety tak jest naprawdę.
Ale czy tak być musi? Czy może być inaczej, czy rodzina marynarska może być „nor-malna”?
Dla mnie ta kwestia sprowadza się do pytania, czy więź pomiędzy małżonkami jest w stanie wytrzymać wielokrotnie ponawianą rozłąkę, czy duchowa łączność pomiędzy mężem i żoną może się rozwijać na przekór niesprzyjającym warunkom zewnętrznym. Nie chcę poruszać tu kwestii wychowawczych, choć ich nie lekceważę, niemniej uważam, że ważniejsze jest pielęgnowanie więzi małżeńskiej — ktoś kiedyś powiedział, że najcenniejsze, co rodzice mogą dzieciom ofiarować, to swoją wzajemną miłość. Mam wrażenie, że w naszym przypadku się to sprawdza — mamy bowiem z żoną nieustanną łączność, nie tyle tę namacalną, telefoniczną i listowną, choć jest ona oczywiście bardzo istotna (prawdziwym błogosławieństwem jest w ostatnich latach poczta elektroniczna), ale tę ważniejszą, duchową — moja żona jest stale obecna w moim sercu i myślach, w planach i wspomnieniach, w snach i marzeniach, w modlitwie dziękczynienia i błagania.
Naszą miłość widzę w kategoriach łaski, przede wszystkim tej płynącej z Sakramentu Małżeństwa, stale w naszym życiu obecnej. Mamy jej świadomość i dlatego też troszczymy się oboje o to, aby jej nie marnować, a przeciwnie — troskliwie o nią dbać i wykorzystywać jej owoce. W jaki sposób? Otrzymaliśmy tę łaskę, że we wczesnych latach małżeństwa zetknęliśmy się z Domowym Kościołem, z pojęciem duchowości małżeńskiej, ze zobowiązaniami ruchu — bez najmniejszej przesady można stwierdzić, że właśnie uczestnictwo w DK ukształtowało (i nadal to czyni) styl życia naszego małżeństwa i rodziny. Dla naszego życia duchowego nie ma więc znaczenia, że przez długi czas jestem fizycznie w domu nieobecny, traktujemy to jako swego rodzaju małżeński krzyż, który każdy przecież dźwigać powinien, jeśli chce zwać się uczniem Jezusa (nawet, dość paradoksalnie, rozłąka pozytywnie wpływa na rozwój naszych osobistych relacji z Panem — po prostu, jest więcej czasu na modlitwę, na Pismo Święte, na duchową lekturę).
Trzeba oczywiście wysiłku, aby tę jedność duchową wykorzystać w codziennym życiu, aby cała rodzina żyła w pokoju i harmonii. Właśnie łączność duchowa i poczucie jedności między nami powoduje, że te wysiłki podejmujemy. Jakie one są? Ot, choćby nasza korespondencja, kiedy jestem na morzu — abym niczego nie utracił z tego, co dzieje się w domu, moja żona opisuje mi (bardzo detalicznie) każdy swój dzień i to nie tylko konkretne wydarzenia, ale przede wszystkim swoje myśli, refleksje, rozmowy — z drugiej strony ja opisuję swoje przemyślenia; w ten sposób na bieżąco uczestniczę w życiu rodziny (dla przykładu — mija dzisiaj 82 dzień kontraktu; w tym czasie otrzymałem od żony 30 listów, a sam wysłałem 45 — ale to tylko dlatego, że mam tutaj więcej wolnego czasu, niż ona w domu). Oczywiście umyka mi wiele rzeczy, głównie związanych z rozwojem dzieci, bo nie wszystko przecież można opisać, a i opis nie zastąpi przeżycia, ale to już jest element własny tego zawodu, czy też, jak kto woli, także cząstka tego krzyża do niesienia. Niemniej dzięki temu, kiedy przychodzi czas powrotu i przekraczam próg domu czuję się, jakbym wyjechał poprzedniego dnia, jakby nie było tych długich miesięcy osobno. Mogę więc natychmiast (no, prawie, bo jednak potrzeba trochę czasu, aby odreagować, wyeliminować pewną „dzikość”, jaką nabywa się po paru miesiącach na statku) włączyć się w życie rodziny. A ponieważ mam świadomość, że za jakiś czas znowu wyjadę prowadzić to „drugie” życie, więc staram się, aby ten czas był przeznaczony wyłącznie dla rodziny, aby niejako nadrobić te miesiące, które spędzamy oddzielnie. Przede wszystkim chodzi o zdjęcie z mojej żony ciężaru odpowiedzialności za wszystko, ciężaru podejmowania decyzji, o umożliwienie jej wypoczynku — myślę, że jej praca w domu (i służba poza nim) jest znacznie cięższa, niż moja praca zawodowa. Staram się więc wyręczać ją, w czym potrafię i pomagać jej we wszelkich domowych zajęciach (z jakim skutkiem, to już ona musiałaby ocenić). Staram się też nie wprowadzać odmiennych porządków, to raczej ja dostosowuję się na nowo do domowych obyczajów, do wieczornej wspólnej herbatki całej rodziny, kiedy to opowiadamy sobie o wydarzeniach minionego dnia i dyskutujemy na przeróżne tematy, do rodzinnej modlitwy, do niedzielnych obiadów u Babci czy rodzinnych wypadów do restauracji, dzieci bardzo to lubią. Na pewno też swoją rolę odgrywają tu coroczne rekolekcje DK (teraz już tylko z dwójką młodszych dzieci, bo troje starszych uczestniczy w swoich rekolekcjach), także wspólne, wakacyjne wyjazdy w góry. To tylko tytułem przykładu, tych elementów życia rodzinnego jest przecież o wiele więcej.
Na podstawie więc swojego doświadczenia ośmielę się twierdzić, że uwarunkowania zewnętrzne, takie jak praca daleko od domu i konieczność długiej rozłąki, nie mają wpływu na duchowe życie małżeństwa i rodziny — oczywiście, determinują sposób i przejawy tegoż życia, ale jego jakość, jeśli tak można to określić, zależy od czego innego. Jeżeli fundamentem małżeństwa i rodziny jest miłość, ta prawdziwa, mająca swe źródło w miłości Bożej; jeżeli małżonkowie wspólnie podążają do Boga, dbając o swoje wzajemne uświęcanie się; jeżeli życie swojej rodziny z ufnością powierzają Bożej woli — to nie ma okoliczności, które taką rodziną mogłyby zachwiać.