Wspólnota

(136 -kwiecień2005)

Siedź w budzie

Jan Halbersztat

Jeśli decyduję się iść za Chrystusem, przyjmuję chrześcijaństwo \"z dobrodziejstwem inwentarza\". Jeśli wybieram sobie to, co mi wygodne a odrzucam trudną \"resztę\" - to szybko przestanę być chrześcijaninem

Pamiętam, jak jakieś piętnaście lat temu przeżywałem po raz pierwszy rekolekcje ignacjańskie w Starej Wsi koło Brzozowa. Prowadził je długoletni magister tamtejszego nowicjatu, wychowawca wielu pokoleń jezuitów, ojciec Bronisław Mokrzycki. Ojciec Mokrzycki znany był z niekonwencjonalnych metod, a każdą konferencję wprowadzającą do kolejnej medytacji ilustrował rysunkami własnego autorstwa, przedstawiającymi w prosty, obrazowy sposób podstawowe prawdy i myśli, które chciał przekazać rekolektantom.
Pierwszą konferencję, wprowadzenie do rekolekcji, ilustrował rysunek dosyć specyficzny — niewielki człowieczek (w dodatku, o ile pamiętam, ubrany w suknię zakonną, bo rysunki były wykorzystywane tak dla świeckich, jak dla jezuickich nowicjuszy) siedzący „po turecku” w małym, drewnianym domku ze spadzistym dachem i okrągłymi drzwiami. Okrągłe drzwi? Zdziwiłem się. Domek na rysunku przypominał mi psią budę. Po chwili zdziwiłem się jeszcze bardziej — bo nad rysunkiem faktycznie pojawił się duży napis drukowanymi literami: SIEDŹ W BUDZIE.
To „siedź w budzie” okazało się być żartobliwym hasłem konferencji wprowadzającej. Przesłanie było proste: to, co ważne, dzieje się „tu i teraz”. Rekolekcje to bardzo szczególny czas, czas szczególnego działania Bożej łaski, czas wielkich darów. Ale to są dary na „tu i teraz”. Jeśli ten czas spędzę „gdzie indziej”, jeśli „gdzie indziej” lub „kiedy indziej” (w innym miejscu lub innym czasie) będą moje myśli, moje serce — to ten czas będzie stracony. Stracony zresztą bezpowrotnie, bo każda chwila jest niepowtarzalna.
Jeśli wychodzę z mojej „budy”, z tego miejsca, w którym mnie Bóg postawił – tracę. Bóg chce mnie obdarzyć — hojnie! — chce mi dać wielkie rzeczy, ale ode mnie zależy, czy je przyjmę, czy zlekceważę.
Oczywiście — można powiedzieć, że łaska Boża jest wszędzie i działa w każdym czasie. Ale czasami chodzi o konkretne dary, szczególne łaski. To trochę tak, jak ze światłem słonecznym: jest wszędzie. Przez cały dzień otacza mnie, poruszam się w nim, dzięki niemu mam życie. Ale żeby to światło mogło zapalić ogień, musi skupić się na soczewce — taką soczewką są właśnie rekolekcje. Ale soczewka nic nie da, jeśli przedmiot, który ma być zapalony, nie znajduje się dokładnie w punkcie skupienia światła. Jeśli jest
„gdzieś obok” — ogień nie zapłonie…
Utkwiła mi w pamięci ta metafora. Wielokrotnie później w życiu doświadczałem tego, że ma ona zastosowanie nie tylko do czasu rekolekcji, ale do każdej ważnej rzeczy w życiu. Także do życia we wspólnocie.
Jeśli kiedyś, w jakimś przez Boga wybranym momencie mojego życia trafiłem do wspólnoty, jeśli uznałem — świadomie, po przemyśleniu i przemodleniu sprawy — że ta właśnie wspólnota, ta duchowość, ta droga życia jest moim miejscem i moją drogą do Chrystusa — to powinienem bardzo mocno się tej wspólnoty trzymać. Bo właśnie tu, w tym „miejscu” skupia się światło Bożych planów względem mnie. Przez to miejsce, przez tych ludzi, przez tę duchowość Bóg działa w moim życiu, zmienia je, uświęca, czyni mnie bardziej swoim. Oczywiście — nie zawsze w mojej wspólnocie będę się „dobrze czuł”. Czasami będzie bardzo ciężko, czasami będę się czuł zniechęcony, wypalony, czasami — wściekły na innych ludzi (a oni na mnie). To trochę tak, jak w rodzinie: małżonkowie nie zawsze potrafią się dogadać, czasami się spierają, czasami nawet kłócą — ale trwają w miłości i to właśnie jest ich droga do zbawienia.
Pięknie to wszystko brzmi, nieprawdaż? Idealistycznie. Problem polega na tym, że we współczesnym świecie zupełnie inne postawy uznaje się za naturalne i oczywiste. Normą są dziś „przelotne związki” — tak w sferze intymnej, jak i w dziedzinie duchowości.
Zdarzyło mi się przez kilka lat pracować w szkole ponadpodstawowej. Obserwowałem młodych ludzi w wieku „łączenia się w pary”. I zawsze uderzało mnie, że te „pary” w większości przypadków są wyłącznie „sezonowe”. Że tę samą dziewczynę widzę idącą za rękę z zupełnie innym chłopakiem, niż miesiąc temu. Kiedyś — przy okazji tematów związanych z chrześcijańskim małżeństwem i rodziną — delikatnie poruszyłem ten problem. I usłyszałem: „…ale o co panu chodzi, przecież my jeszcze w małżeństwo nie wchodzimy, nie ślubujemy sobie wierności, to chyba normalne, że czasem związki się nie udają”.
Fakt, to normalne. Czasami związki się nie udają i bardzo dobrze, że młodzi ludzie zdają sobie z tego sprawę zanim staną przed ołtarzem. Dziwne jednak jest, kiedy chłopak czy dziewczyna w wieku siedemnastu lat mają już za sobą kilkanaście takich „nieuda- nych związków”. I kiedy zupełnie nie widać po nich, żeby te kolejne rozpadające się relacje cokolwiek dla nich znaczyły. Wytłumaczenie jest jedno — dziś łatwo wchodzi się w relacje, które z założenia są „chwilowe”, z założenia nie mają pociągać za sobą dalej idących konsekwencji.
Wbrew pozorom z naszym życiem duchowym jest bardzo podobnie. Łatwo angażujemy się w sprawy, których wcale nie planujemy traktować poważnie. Chcemy spróbować, pokosztować, a jeśli nie zasmakuje — pójść dalej. Nie odpowiada nam jakiś fragment życia we wspólnocie, jakiś aspekt jej duchowości, może człowiek, który ją współtworzy — więc idziemy gdzie indziej. Może tam będzie lepiej? Ciekawiej? „Fajniej”?
Arcybiskup Józef Życiński nazwał kiedyś podejście współczesnego człowieka do spraw duchowych „supermarketem wiary”. Z ogromnego bogactwa towarów na półkach supermarketu wybieramy sobie to, co nam odpowiada, czego akurat potrzebujemy — i wrzucamy do koszyka. Reszta zostaje na półkach. Oczywiście — w czasie zakupów to bardzo rozsądna strategia, ale życie duchowe nie jest supermarketem. Jeśli decyduję się być chrześcijaninem — czyli iść za Chrystusem — to przyjmuję chrześcijaństwo „z dobrodziejstwem inwentarza”. Jeśli wybieram sobie to, co mi wygodne, a odrzucam trudną
„resztę” — to szybko przestanę być chrześcijaninem (bo najprawdopodobniej odrzucę… Krzyż oczywiście).
Z życiem we wspólnocie jest podobnie. Z jednej strony szukamy wspólnoty — każdy tę potrzebę w sercu nosi, tak nas Stwórca skonstruował… Z drugiej strony — bardzo często okazuje się, że w każdej wspólnocie szukamy w gruncie rzeczy siebie, swoich emocji, swojego „mnie tu dobrze”.
Nie chciałbym być źle zrozumiany — bywa (i jest to zupełnie normalne) że człowiek wchodzący do danej wspólnoty po pewnym czasie orientuje się, że „to nie to”. Że ta duchowość nie jest jego duchowością, że ta droga formacji nie jest jego drogą. Wtedy —to naturalne — szuka innej wspólnoty, innej duchowości, innej drogi. Wszystko jest w porządku, jeśli tylko jest to decyzja świadoma, wynikająca z uczciwego przemyślenia sprawy i szukania Chrystusa, a nie własnego „widzimisię”. Takie decyzje podejmowali nawet wielcy — wystarczy wymienić Matkę Teresę z Kalkuty, która po ładnych paru latach w zgromadzeniu uznała, że Bóg wzywa ją do czego innego. Dostała zgodę przełożonych, zaczęła realizować własną drogę — i dziś wiemy już na pewno, że doszła nią do zbawienia.
Zupełnie czym innym jest „szukanie wrażeń duchowych” w kolejnych grupach czy wspólnotach. Czasami objawia się ono w „zmienianiu wspólnot” w obrębie jednego ruchu — na przykład „nie odpowiada mi” wspólnota Ruchu Światło–Życie w mojej parafii (bo moderator nie taki, bo animatorzy, bo modlitwa taka, a nie inna…) — więc zaczynam chodzić na spotkania do wspólnoty w sąsiedniej parafii albo na drugim końcu miasta. Bo tam jest „fajniej”. Czasami to „szukanie wrażeń” wyraża się w „zaliczaniu” kolejnych ruchów — ktoś najpierw jest w Ruchu Światło–Życie, za rok już uczestniczy w spotkaniach grupy Odnowy w Duchu Świętym, na chwilę ląduje w Rodzinach Nazaretańskich, kolejne dwa lata jest aktywnym członkiem Drogi Neokatechumenalnej…
Można i tak — ale to do niczego nie prowadzi. Zawsze przypomina mi się wtedy inny rysunek ojca Mokrzyckiego — przedstawiający dwóch ludzi kopiących studnię. Wyobraźcie to sobie: Człowiek chce się dokopać do wody (…Żywej…). Na rysunku – przekroju widać, jak głęboko jest woda. Ładne kilka metrów. Do kopania zabiera się dwóch ludzi.
Jeden kopie przez godzinę — wody nie widać. Więc porzuca miejsce, gdzie kopał i zaczyna drążyć ziemię gdzie indziej. Kopie kolejną godzinę — to samo. Więc znów się przenosi. W trzecim miejscu okazuje się, że nie ma cienia nad głową — słońce praży, gorąco… Więc nasz bohater znowu zmienia miejsce kopania. Czwarte miejsce też mu nie odpowiada (ciężko idzie, bo kamieni pełno…), więc kopie w piątym. Efekt? Pięć godzin ciężkiej pracy i żadnych efektów.
Drugi człowiek kopie w tym samym miejscu. Konsekwentnie. Upał, kurz, kamienie — wszystko tak samo. Po tych samych pięciu godzinach wbija łopatę w ziemię po raz ostatni — i wytryskuje woda!
A przecież obaj napracowali się dokładnie tak samo, cierpieli ten sam upał, walczyli z tą samą kamienistą glebą…