ks. Franciszek Blachnicki

(165 -maj -czerwiec2009)

Wspomnienia o Ojcu

ks. Mirosław Kiedzik

Moje spotkania z ks. Franciszkiem Blachnickim

O ks. Franciszku Blachnickim pierwszy raz usłyszałem w 1974 r., gdy byłem uczestnikiem młodzieżowej Oazy Żywego Kościoła I stopnia w sanktuarium Maryjnym w Żegocinie, organizowanej przez Archidiecezję Gnieźnieńską. Księża moderatorzy wspominali jednak o nim tylko okazjonalnie, tak że wiedziałem jedynie, iż jest on założycielem ruchu oazowego. Niewiele więcej dowiedziałem się o nim w czasie diecezjalnych rekolekcji II stopnia w 1976 r. w Niepokalanowie. Zacząłem więc tak naprawdę poznawać ks. Franciszka Blachnickiego dopiero wtedy, gdy znalazłem się w 1977 r. w Krościenku nad Dunajcem na III stopniu oazy młodzieżowej i zamieszkałem na „Avenie” - nazwę domowi nadał ks. Franciszek, nawiązując do nazwiska właścicielki domu, pani Marii Owsiankowej (avena to łacińska nazwa owsa).

Ojca Franciszka - tak go wszyscy w Krościenku nazywali - zobaczyłem pierwszy raz, gdy przewodniczył mszy świętej sprawowanej na rozpoczęcie rekolekcji dla wszystkich oaz znajdujących się w Krościenku i okolicy. Potem zdarzało się, że wracając z odprawianych przez niego mszy świętych dla oaz w nieistniejącej już dziś kaplicy Chrystusa Dobrego Pasterza, wędrowałem z nim i rozmawiałem na różne tematy. „Avena” była bowiem pod Kopią Górką, gdzie mieszkał o. Franciszek. O czym jednak wówczas rozmawialiśmy - dziś nie potrafię sobie przypomnieć. Pamiętam tylko, że początkowo robił na mnie wrażenie osoby sztywnej i oschłej - ale to było tylko wrażenie i, jak się okazało, nieprawdziwe.

Wtedy też zdałem sobie już sprawę, że Ojciec był kapłanem stawiającym niezmiernie wysoko poprzeczkę między innymi służbie liturgicznej. Kochał liturgię i niezmiernie mu zależało na tym, żeby przebiegała ona jak najgodniej i była przeżywana przez wszystkich, a tym bardziej przez służbę liturgiczną, jak najbardziej świadomie. Starał się jasno wytłumaczyć, jaka jest wymowa i treść poszczególnych części mszy świętej, co znaczą gesty liturgiczne, postawy, jak służyć przy ołtarzu - i uzasadniał, dlaczego tak, a nie inaczej. Dlatego też za każdym razem jak coś nie grało, gdy uczyniliśmy coś niezgodnie z tym, czego domagała się logika, co było wbrew jego wskazaniom i zaprzeczało dostojności i powadze liturgii, służba liturgiczna była po mszy świętej brana na dywanik i Ojciec ostro nas strofował, by następnym razem wszystko przebiegało, jak należy. Dzisiaj, już jako biblista, mogę sparafrazować słowa Chrystusa i powiedzieć, że gorliwość o dom Boży pożerała go - a był cholerykiem... Podobnie zachowującego się widziałem go jeszcze tylko wówczas, gdy panie na Kopiej Górce zbyt głośnym zachowaniem przeszkadzały mu w poobiedniej drzemce.

Ojciec mówił ciekawe, pełne treści homilie. Ale mówił długo i dość monotonnie. Zdarzało się, że w miarę upływu dni na oazie pojawiające się zmęczenie i wygodne miejsce na chórku w kaplicy Chrystusa Dobrego Pasterza, sprawiały, że głowa raz po raz spadała na piersi...

Po przeżytym III stopniu byłem następnie w diecezji animatorem na I stopniu rekolekcji młodzieżowych w Markowicach pod Inowrocławiem. By jednak dopełnić formacji, zimą 1978 r. pojechałem na Kodę do Krościenka. Moderatorem Kody był o. Andrzej Madej, ale niezmiernie interesujące i istotne prelekcje wygłaszał także o. Franciszek. Wielokrotnie też siadał z nami jak ojciec i po prostu rozmawiał...

Dość często udawaliśmy się w czasie pobytu na Kodzie, oczywiście w czasie wolnym, do znakomitego koktajlbaru przy rynku w Krościenku. Niestety, od dawna już nie istnieje. Jest dzisiaj, co prawda, w nowym miejscu inny, ale to już nie to. Stworzyliśmy wówczas nawet hasło „Mateusz 7,7” („Szukajcie, a znajdziecie...”), które - jeśli padło w odpowiedzi na pytanie: „Dokąd idziecie?” - jednoznacznie wskazywało na wspomniany koktajlbar. Któregoś dnia zjawił się w koktajlbarze także o. Franciszek. Gdy wszedł, stwierdził krótko: „O, tu jesteście” i dodał: „Udało mi się wyrwać paniom, by też zjeść coś słodkiego”. A niezbyt mógł, bo chorował na cukrzycę. Panie z Kopiej Górki, by go chronić, ograniczały mu więc spożywanie słodyczy w różnej postaci. Ojciec świadom choroby, nie był zatem częstym gościem koktajlbaru, ale... Pamiętam, że ktoś wówczas zapytał Ojca, czy można jeść lody, ciasto, cukierki z alkoholem. Wtedy Ojciec powiedział, że w abstynencji od alkoholu chodzi nie o niejedzenie, lecz o niepicie alkoholu w duchu ekspiacji za nadużywających tego trunku naszych rodaków; o szerzenie nowej kultury wspólnego spędzania czasu, bawienia się i radowania bez konieczności picia alkoholu i o tworzenie środowiska wsparcia dla niepijących alkoholików. Odrobina więc alkoholu w lodach, cieście czy cukierkach nie łamie abstynencji. Różne więc były miejsca, gdzie się formowaliśmy...

Gdy przyjechałem w wakacje letnie do Krościenka, Ojciec, ku mojemu zaskoczeniu, od razu mianował mnie moderatorem III stopnia oazy młodzieżowej z siedzibą na znanej mi dobrze „Avenie”. Swoją wiedzą i posługą kapłańską służył nam wtedy przebywający na urlopie w Krościenku student Biblicum (Papieskiego Instytutu Biblijnego w Rzymie), ks. Zbigniew Kiernikowski, dzisiejszy biskup siedlecki.

Zgodziłem się na to pierwsze samodzielne moderatorowanie bez większych oporów. Byliśmy bowiem pod samą Kopią Górką, Ojciec był blisko, zawsze więc można było się poradzić, uzyskać pomoc... I tak było.

W następnym turnusie pozostałem z woli Ojca także na „Avenie”, by tym razem pomagać ks. Witoldowi Pietrasiukowi w prowadzeniu III stopnia oazy młodzieżowej. Któregoś wieczoru, przybiegł ktoś z Kopiej Górki i powiedział, że Ojciec natychmiast mnie wzywa. Poinformowałem o tym ks. Witolda i udałem się na Kopią Górkę. Zjawiłem się przed Ojcem, który krótko oznajmił mi powód wezwania. Powiedział, że dostał informację, że na Kopiej Górce będzie rewizja i trzeba wywieźć zgromadzone tutaj materiały (podręczniki oazowe, śpiewniki), bo mogą zostać przez milicję czy ubecję zarekwirowane. Poznałem wtedy wszystkie tajne miejsca, schowki na Kopiej Górce - a niewiele osób je znało. Byłem zaskoczony zaufaniem, jakim obdarzył mnie Ojciec - najpierw, gdy kazał mi być moderatorem, a teraz wprowadzając mnie w tajniki Kopiej Górki ­- i jestem mu za to wdzięczny. Gdy jedna z pań z Kopiej Górki trochę panikowała, wówczas Ojciec powiedział takie mniej więcej słowa: „Nie przejmujcie się. Ta trudna sytuacja jest dla nas znakiem, że służymy Bożej sprawie, skoro diabeł tak zamiata ogonem”. Siłą swego charakteru i słów, siłą swojego zawierzenia Bogu potrafił pocieszyć i dodać ducha.

Rok 1979 był dla mnie bardzo ważny i ciekawy. Gdy przyjechałem w wakacje do Krościenka, by podjąć posługę w ramach oaz wakacyjnych, miałem już za sobą maturę, pobyt w szpitalu (posocznica), który uniemożliwił mi bezpośredni udział w pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II do Ojczyzny oraz decyzję o wstąpieniu do Wyższego Prymasowskiego Seminarium Duchownego w Gnieźnie.

Kiedy wszedłem do sekretariatu na Kopiej Górce, pierwszą osobą, którą spotkałem, był o. Franciszek. Powitał mnie sympatycznie, pytając: „Mirek, co słychać w chmurach?” (mam 188 cm wzrostu). Następnego dnia było spotkanie diakonii oaz rekolekcyjnych i Ojciec przydzielał wszystkim posługi. Mnie ominął. Gdy więc się skończyło spotkanie, zapytałem: „Ojcze, a ja?” W odpowiedzi usłyszałem: „A ty chodź ze mną do zielonego”. Zielonym jest do dziś nazywany pokój, w którym Ojciec podejmował gości. Usiedliśmy w fotelach naprzeciw siebie i Ojciec zaczął mówić takie mniej więcej słowa: „Słuchaj, w Tylmanowej-Miazgach ma być oaza młodzieżowa II stopnia diecezji białostockiej. Zachorował jednak ksiądz, który miał ją prowadzić. Nie poprowadziłbyś jej?” Moje zaskoczenie sięgnęło zenitu. Rozumiem, prowadzić oazę u boku Ojca - nie widzę problemu, ale 9 km od Kopiej Górki - to już coś zupełnie innego. Nie było wówczas komórek, a i dostęp do normalnego telefonu był ograniczony. Zacząłem więc się bronić: „Ojcze, ale czy dam sobie radę?” W odpowiedzi usłyszałem: „Dasz sobie radę”. Oponowałem dalej: „A ksiądz?”. Usłyszałem: „Księdza ci przyślę. Przyjedzie jakiś ksiądz zapoznać się z oazą, to będzie to robił u was i jednocześnie będzie wam służył posługą kapłańską”. Broniłem się jednak nadal: „Ale ja nie mam nawet Pisma Świętego”. Wiedziałem zaś, że w Nowym Targu w czasie swojej pielgrzymki Ojciec św. pobłogosławił kosze z Pismem Świętym (reprintami Tysiąclatki), które Ruch otrzymał w darze z Finlandii. W tamtych czasach druk Pisma Świętego w Polsce był jeszcze nadal bardzo limitowany i niełatwo można było je kupić. Wtedy Ojciec powiedział: „Zgłoś się do dziewczyn, to ci dadzą”. Odpowiedziałem: „Prosiłem je, ale powiedziały, że już nie mają więcej egzemplarzy”. Wówczas Ojciec całkowicie mnie zaskoczył, gdyż podając mi swoje Pismo Święte, powiedział: „Weź mój egzemplarz, bo mnie to na pewno jakiś znajdą”.

Dzisiaj żałuję, że nie poprosiłem Ojca o dedykację, że po latach, po kupieniu Pisma Świętego z większym drukiem przekazałem ten egzemplarz komuś innemu - choć dzięki temu służył zapewne jeszcze innym osobom.

Nie było więc wyjścia. Ojciec zadecydował, dalsza dyskusja raczej mijała się z celem. Postanowiłem więc całkowicie zaufać Bożej Opatrzności, choćby po części naśladując Ojca, i pojechać do Tylmanowej-Miazgi. Zbliżał się jednak czas rozpoczęcia oazy mszą świętą, a księdza jak nie było, tak nie było. Przemierzyłem ok. kilometr drogi do telefonu i dzwonię do Ojca, informując o sytuacji, a on mi mówi: „Nie przejmuj się, będzie ksiądz”. Wyczułem z tonu odpowiedzi, że Ojciec jeszcze nie znalazł księdza. Wróciłem jednak do siedziby oazy i czekałem. W końcu, z niewielkim opóźnieniem zjawił się o. Krzysztof Kurkiewicz OFM, „czarny” franciszkanin i oaza się zaczęła. Myślę, że dzięki Bożej Opatrzności przebiegła w sposób właściwy i owocny.

W dzień wspólnoty, obchodzony po raz pierwszy w turnusie wakacyjnym w Wieczerniku Jana Pawła II, Ojciec polecił mi zorganizować jakieś pojazdy, by ułatwić uczestnikom tego dnia powrót do ich siedzib. Pojechałem więc do PKS-u w Szczawnicy i z dyspozytorem, mówiąc mu szczerze o co chodzi, w stylu Ojca załatwiłem, że jeden czy drugi autobus kursowy zanim dotarł do rynku w Krościenku „zahaczył” o Kopią Górkę, a chyba nawet, o ile dobrze pamiętam, został podstawiony jakiś autobus dodatkowy. Ojciec myślał o wszystkim i o wszy­stkich.

W tym samym roku pozostałem jeszcze w Krościenku na drugim turnusie oaz wakacyjnych. Ojciec skierował mnie tym razem do pomocy ks. Piotrowi Markowi, który był moderatorem I stopnia oazy studenckiej. Zajmowałem się stroną gospodarczą i finansową. Dojeżdżali do nas na kilka dni studenci ze Słowacji, na krótko pojawiła się też grupa studentów włoskich z ruchu Focolari, z którymi miałem kilka spotkań (wtedy nie znałem jeszcze języka włoskiego, więc towarzysząca Włochom Polka tłumaczyła na angielski to, co mówiłem, a jedna z Włoszek - z angielskiego na włoski. Z zadawanych mi pytań mogłem jednak wywnioskować, że efekt końcowy przekładu nie zawsze był udany. Niestety, polska tłumaczka nie orientowała się w teologii). W czasie tego turnusu siadałem też za kierownicą nysy ks. Jana Kruczyńskiego. I z tą nysą wiążą się trzy ciekawe historie.

     Pewnego dnia któraś z pań z Kopiej Górki poprosiła mnie, po przedpołudniowym rozwożeniu po okolicznych oazach komunikatów o dniu wspólnoty, abym po obiedzie pojechał wspomnianą nysą po o. Franciszka do Zakopanego na Pardałówkę i przywiózł go do Krościenka. Jego kierowca bowiem z jakiś powodów nie mógł tego zrobić, a Ojciec już od dawna czekał. Pojechałem więc. Kiedy się zbliżałem do domu oazowego na Pardałówce, zobaczyłem stojącego już na drodze z torbą w ręce, zniecierpliwionego Ojca. Gdy otworzył drzwi samochodu, zdziwiony powiedział krótko: „Ty przyjechałeś?” Odpowiedziałem: „Ja, bo nikt inny nie mógł”. Zajął więc miejsce obok mnie, złapał się rączki nad drzwiami i powiedział krótko: „No to jedźmy”. Gdy ruszyłem, pomodliliśmy się, prosząc Boga o szczęśliwą podróż. Kiedy opuszczałem Zakopane Ojciec spojrzał na mnie raz i drugi i za jakiś czas przestał się asekurować rączką nad drzwiami. Po przejechaniu kilku dalszych kilometrów otworzył torbę, wyjął z niej brewiarz, znowu spojrzał na mnie raz i drugi i po chwili zaczął odmawiać brewiarz. Pomyślałem: „Nabiera zaufania do moich umiejętności”. Gdy zbliżaliśmy się do Nowego Targu Ojciec powiedział, abym pojechał przez rynek, bo być może są tam oazowicze, jadący w naszą stronę, to przy okazji ich podrzucimy. A o transport wówczas nie było tak łatwo jak dzisiaj, choć oazowicze zawsze sobie jakoś radzili.

Rzeczywiście na rynku była spora grupka oazy dzieci Bożych, która właśnie szukała okazji do Waksmundu. Ojciec kazał im wsiadać. Gdy liczba wsiadających przekroczyła przepisowych 8 pasażerów, zacząłem protestować: „Ojcze, to wbrew przepisom. Milicja zabierze mi prawo jazdy”. W odpowiedzi usłyszałem tylko typowe dla Ojca: „Nie przejmuj się”. I kazał im dalej wsiadać. Zabraliśmy wszystkich, choć nysa pękała w szwach. I pojechaliśmy. Oczywiście nikt nas nie zatrzymał, a Waksmund był blisko, więc szybko odetchnąłem z ulgą. Potem Ojciec kazał mi skręcić do Dursztyna, by zostawić tam komuś czekającemu już na placu w pobliżu kościoła komunikat dotyczący Dnia Wspólnoty. Nie zauważyłem zaś, że w chwili, gdy zjechałem z drogi do Krościenka na drogę do Dursztyna, Ojciec spojrzał na zegarek. A ponieważ droga była pusta i niezbyt kręta, to trochę przyciskałem mocniej pedał gazu. Gdy zbliżałem się do wspomnianego placu w Dursztynie, Ojciec ponownie spojrzał na zegarek i powiedział: „No, niezły czas” - czym poczułem się usatysfakcjonowany. Po przekazaniu komunikatu pojechaliśmy już wprost do Krościenka.

Tego samego dnia pod wieczór zawołał mnie Ojciec do siebie i polecił, abym z Daną  pojechał po materiały na Dzień Wspólnoty (Danusia Wołowiec była odpowiedzialna za druk materiałów oazowych i chyba jako jedyna znała wszystkie tajne drukarnie i magazyny Ruchu Światło-Życie). Nie zapytałem się nawet dokąd, bo skoro z Daną, to wiedziałem, że ona wszystko wie, a wtedy było lepiej za dużo nie wiedzieć. Gdy poszedłem do Danusi i jej to powiedziałem, oznajmiła mi krótko: „Oj, musiał ci Ojciec zaufać”. Pomyślałem sobie: „Nie pierwszy raz”. Nie myślałem wtedy o tym, że milicja może nas zatrzymać, że mogę zostać za przewóz materiałów oazowych aresztowany, co Danie zdarzyło się już kilka razy. Ojciec kazał - zadanie trzeba było wykonać, ufając Bożej Opatrzności.

     Zjedliśmy coś i niezwłocznie wyjechaliśmy. Tuż za Nowym Targiem jak na złość pojawiła się mgła jak mleko. Trudno było nawet dostrzec na asfalcie następny biały pasek przerywanej linii, dzielącej jezdnię na pół - jakby sam diabeł mieszał nam szyki. Wkrótce nastała noc. Od wypatrywania drogi szybko pojawiło się zmęczenie. Pomnożyła je wcześniejsza, prawie całodzienna jazda. Powieki stawały się coraz cięższe. Chyba dwa razy złapałem pobocze, ale szczęśliwie utrzymałem się na drodze. Dana starała się bez przerwy coś mówić, bym nie zasnął. W końcu dojechaliśmy gdzieś w rejon Katowic - wolałem nie pytać, gdzie, a w tamtym terenie obcemu trudno się zorientować, gdzie jedna miejscowość się zaczyna, a druga kończy. Weszliśmy do jakiegoś mieszkania. Dana mi tylko powiedziała, że musimy tu odebrać matryce drukarskie. Okazało się jednak, że są nieprzygotowane, że ich dokończenie potrwa jeszcze ze dwie godziny. Zasugerowała więc, żebym się przespał przed dalszą jazdą. Wydawało mi się, że ledwo się położyłem, a już Dana targa mnie za ramię. W rzeczywistości minęły dwie godziny. Niezwłocznie ruszyliśmy w dalszą drogę. W przeddzień Dnia Wspólnoty ok. godz. 9.00 dotarliśmy do Wrocławia na wskazane miejsce w pobliżu katedry. Miałem nadzieję, że szybko załadujemy samochód i w dobrym czasie wrócimy do Krościenka. Okazało się jednak, że nie ma nikogo, kto mógłby wydać nam te materiały. Diabeł dalej mieszał. Zaczęliśmy poszukiwania właściwej osoby. W końcu znaleźliśmy ją późnym popołudniem. Załadowaliśmy nysę po same okna, paczki z materiałami przykryliśmy kocami i pod wieczór opuściliśmy Wrocław. Nieco za Opolem stwierdziłem, że nie jestem już w stanie dalej jechać. Zjechałem więc na pierwszy zauważony parking. Dana położyła się na paczkach z materiałami oazowymi w jednym końcu nysy, a ja w drugim. Mieliśmy się przespać tylko ze dwie godziny. Obudziliśmy się jednak po pięciu czy sześciu godzinach, ok. godz. 5.00 rano, gdy niektóre oazy podążały już do Krościenka na Dzień Wspólnoty. Przetarłem oczy, rozejrzałem się i ku mojemu zaskoczeniu spostrzegłem, że znowu jest mgła jak mleko. Ten diabeł... Grzecznie jechałem za jakąś ciężarówką, ale jadąc sześćdziesiątką, obawiałem się, że nie dojadę do Krościenka na czas. Zacząłem więc go wyprzedzać. Kto jechał tą zwykłą drogą z Wrocławia do Katowic, ten wie, że nie należy ona do szerokich - przynajmniej wówczas nie należała. Gdy byłem w połowie ciężarówki, nagle zobaczyłem przed sobą światła. W miarę ich zbliżania się stwierdziłem, że jest to szeroki na 2,70 m ciągnik drogowy. Włosy stanęły mi na głowie (bo wtedy jeszcze je miałem) i oblał mnie zimny pot. Dana coś krzyknęła rozpaczliwie... I nagle byliśmy przed ciężarówką. Jak się to stało - nie wiem. Fizycznie było to niemożliwe, aby się tam jednocześnie zmieściły trzy tej wielkości samochody. Czułem się, jakby anioł stróż nas przeniósł. Ktoś czuwał... Przez ponad pół godziny nie odezwaliśmy się z Daną do siebie. Później powoli nam przeszło. Dalej jechałem już grzecznie. Ostatecznie dotarliśmy do Krościenka w czasie przerwy obiadowej. Pamiętam, że Ojciec stał na tarasie. Gdy podniosłem głowę do góry i spojrzałem na niego, w pierwszej chwili nic nie widziałem, bo oślepiło mnie słońce, na którego tle, jakby w aureoli, właśnie go zobaczyłem. On zaś widząc nas zmęczonych, ale spokojnych, bo misja wykonana, odetchnął głęboko i powiedział: „Jesteście, to dobrze”. I zapytał: „Nie było problemów ze strony milicji?” Zgodnie odpowiedzieliśmy: „Nie”. Wtedy oznajmił krótko: „Bogu niech będą dzięki”. I dodał: „Zatroszczcie się, aby materiały dotarły do uczestników”.

Chyba krótko po Dniu Wspólnoty Ojciec polecił jeszcze Danie i mnie dostarczyć Słowakom na granicę powielacz. Wychodził bowiem z założenia, że lepiej, że bezpieczniej będzie, jeśli Słowacy sami będą sobie drukować materiały, niż za każdym razem po trochu przemycać je z Polski. Praktycznie prawie wszystko sam zaaranżował. Trzeba było tylko to zrealizować. Pojechaliśmy więc nysą do Andrychowa. Załadowaliśmy do niej powielacz, otrzy­many od tamtejszego drukarza, który we własnym domku jednorodzinnym drukował różne materiały dla Ruchu. Przykryliśmy go kocem i ledwo co ruszyliśmy, a już przy pierwszym skrzyżowaniu dostrzegliśmy milicjanta z lizakiem wędrującym do góry. Zdążyłem tylko krzyknąć do Dany, aby otworzyła okno, i w tym samym czasie włączyłem prawy migacz. Zanim więc jeszcze milicjant podniósł całkowicie lizak do góry, z własnej woli zacząłem zwalniać i zatrzymałem się przy nim. Następnie przez otwarte okno zapytałem go o drogę do Bielska Białej. On mi wytłumaczył, jak jechać, a ja grzecznie podziękowałem, włączyłem lewy migacz i odjechaliśmy. Duch Święty czuwał... Po chwili odetchnęliśmy z ulgą, bo gdyby milicjant skontrolował, co wieziemy, a było wielce prawdopodobne, że to zrobi, moglibyśmy mieć około pięcioletnią przerwę w życiorysie za nielegalne posiadanie powielacza. W tamtych bowiem czasach powielacz można było mieć tylko za zgodą władz, dlatego też trzeba było mieć z sobą wszystkie konieczne dokumenty. A my ich oczywiście nie mieliśmy. Ostatecznie dojechaliśmy bez większych problemów do Wisły. Po drodze tylko podjeżdżając gdzieś pod jakąś górkę - by znacznie skrócić drogę - jechaliśmy kawałek pod prąd, ale nikt, dzięki Bogu, z góry nie jechał. Wtedy zresztą nie było tak intensywnego ruchu samochodowego jak dziś. W Wiśle zapytaliśmy napotkanego mężczyznę, gdzie mieszka znany nam tylko z nazwiska góral, który miał się zająć przerzuceniem powielacza przez granicę. W odpowiedzi usłyszeliśmy: „Ale który, bo tu o takim nazwisku mieszka pięciu?” Po chwili konsternacji i wymiany spojrzeń z Daną zapytałem: „A który mieszka najbliżej granicy?” Wtedy napotkany mężczyzna wskazał nam samotnie stojący dom, zaledwie 300 m od nas. Podjechaliśmy więc pod ten dom. Danę poprosiłem, aby poszła wybadać grunt, ja zaś zawróciłem i czekałem na nią, nie wyłączając silnika, gotowy, by w razie czego natychmiast odjechać. Dana wróciła jednak uśmiechnięta, mówiąc, że to tu. I tak skończyła się kolejna misja wyznaczona nam przez Ojca, który już wtedy wychodził z oazą śmiało poza granice Polski.

W następnym, w 1980 roku o. Franciszek polecił mi prowadzić na „Avenie” nowo opracowany III stopień oazy młodzieżowej. Kapłańską posługą służył nam ks. Bolesław Dziurdzia. Stopień ten rok wcześniej był po raz pierwszy prowadzony w Rzymie przez o. Andrzeja Madeja, bo został opracowany właśnie na warunki rzymskie. W tym zaś roku po raz pierwszy miał być przeżywany w Polsce. Ojciec więc był szczególnie zainteresowany jego przebiegiem i możliwością przeżywania go w Krościenku i okolicy. Dlatego wieczorem każdego dnia szedłem do Ojca i wspólnie ustalaliśmy, dokąd udać się nazajutrz, by móc jak najlepiej zrealizować przypadający na dany dzień program. Do tej pory mam odnotowane miejsca, do których w poszczególne dni się udawaliśmy. Zresztą notatki te robiłem na wyraźne polecenie Ojca.

Mimo przemieszczania się autostopem ponad osiemdziesięcioosobowej grupy pod plandeką na skrzyniach ciężarówek czy też zupełnie indywidualnie, po dwie czy trzy osoby, realizowaliśmy z reguły cały program. Najdalej dotarliśmy do Nowego Sącza-Biegonic, Nowego Targu, Ochotnicy Dolnej, Maniów (ale tych starych, które dziś są pod wodami jeziora Czorsztyńskiego). Ojciec każdego dnia pytał mnie, jak było, i tak wsłuchiwał się w moje sprawozdania, jakby nie chciał niczego uronić z naszych przeżyć. Ostatecznie więc okazało się, że rzymski program III stopnia można adaptować nawet do przeżywania go w Krościenku i okolicy. Potwierdziło się to także w następnym turnusie, gdy znowu z polecenia Ojca prowadziłem III stopień z siedzibą na „Avenie” razem z ks. Mirosławem Brzozą.

W 1981 roku, gdy był podział posług, Ojca chyba nie było, bo nie pamiętam, żebym wówczas się z nim spotkał. Skierowano mnie razem z Grażyną Wilczyńską, jedną z pań z Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła, do prowadzenia III stopnia młodzieżowego z siedzibą w Niedzicy. Mieliśmy do dyspozycji całe jedno gospodarstwo. Nie było z nami żadnego księdza, dlatego korzystaliśmy z mszy św. parafialnej, co trochę nam utrudniało i ograniczało pielgrzymowanie.

A potem, tuż przed stanem wojennym, Ojciec wyjechał z Polski i żywy już nie powrócił - choć w moim sercu, w moich myślach żyje nadal.