Spotkanie pokoleń

(181 -wrzesień -październik2011)

Historie rodzinne

Krzysztof Jankowiak

Chciałbym zachować dla moich dzieci pamięć o wspaniałych osobach z mojej rodziny, które znałem, a które już odeszły

Od czasu zdarzało się moim rodzicom rzucić zdanie: „A dziadek to mówił…” i tu padał jakiś pobożny cytat, najczęściej biblijny. To przywołanie dziadka było najczęściej puentą jakiejś dyskusji czy sytuacji, o której rozmawialiśmy. Za którymś razem zadałem pytanie, jak to właściwie było z dziadkiem, skąd w nim takie tendencje do mądrych cytatów. W odpowiedzi usłyszałem opowieść o człowieku, który miał swój własny egzemplarz Pisma Świętego, codziennie je czytał, zaznaczał istotniejsze fragmenty i – jak widać – doskonale je znał i przytaczał w codziennych rozmowach. Dziś nie byłoby to nic nadzwyczajnego, ale dziadek (ściśle rzecz biorąc był to mój pradziadek) zmarł w 1963 r. mając ponad 90 lat! Zmarł więc na początku prac Soboru Watykańskiego II, który dopiero otworzył pole dla szerokiego czytania Biblii przez katolików. O tym, że „Kościół nie pozwalał czytać Pisma Świętego” to już ja osobiście słyszałem wiele lat później od osoby 30 lat młodszej od pradziadka. A jednak on je czytał.

Mój pradziadek był z wykształcenia szewcem. Ożenił się z dość posażną panną, stąd po ślubie zaczął prowadzić sklep (rozpoczął tę działalność przy finansowym wsparciu teściów). Później znów wrócił do zawodu szewca – były to czasy komunizmu, który prywatnej inicjatywy za bardzo nie tolerował. A pracować musiał i po osiemdziesiątce – zawirowania historyczne sprawiły, że jeszcze wtedy pracował na emeryturę.

Pradziadek był więc w sumie całkiem zwyczajnym człowiekiem. A jednak dzięki swojemu życiu Biblią był w ówczesnych czasach kimś niezwykłym.

Inny przodek (mojej żony) był z kolei postacią bardzo znaną – przed powstaniem styczniowym był jednym z głównych przywódców polskiego społeczeństwa w Królestwie Kongresowym. Ale nie działalność polityczna wzbudziła moje zainteresowanie. Oto jak „pan Andrzej” (kto się interesuje historią tamtych lat, wie o kim mówię) pisał do swego wnuka przed jego pierwszą komunią świętą: "W przyszłą niedzielę nasz dostąpić wielkiego szczęścia, przystąpić pierwszy raz do Stołu Pańskiego, przyjąć samego Boga na pokarm duszy! Jest to Epoka ważna w życiu, w której Bóg wielkich łask użycza, proś Go, aby cię raczył zaliczyć w poczet swych dzieci ukochanych. Staraj się na to zawsze zarabiać – a najpewniejszy na to przepis: kochać Boga nade wszystko, bo kochając Go, będziesz się usilnie starał mu się zawsze podobać, a wystrzegał wszelkich niemiłych Mu myśli i czynów (…) Będziemy się tu modlili za ciebie."

Listów jest więcej, przebija z nich jedno – ich autor miał żywą relację z Bogiem. A to przecież nasza oazowa formacja wskazuje na potrzebę budowania żywej więzi z Jezusem, na zastąpienie żywą wiarą religijności z tradycji, opartej na rytuałach. To prawda, dawniej o osobistej relacji z Jezusem raczej nie mówiono, ale jak widać nie oznacza to, że nikt takiej nie budował.

Historia mojej rodziny. Co o niej wiem? Ile pokoleń moich przodków jestem w stanie wymienić? Czy wiem, kim byli, czy wiem jakimi byli ludźmi? Czy w ogóle mnie to interesuje?

Na ludzi zajmujących się poszukiwaniem i pielęgnowaniem rodzinnych korzeni patrzy się często z dystansem, traktując ich zajęcie jak nieszkodliwe hobby. Pewnie, zdarzają się tutaj rozmaite dziwactwa i motywy mało chwalebne – gdy np. ktoś z czystego snobizmu usiłuje znaleźć przodków arystokratycznych. Ja jednak nie o takich sytuacjach chciałem mówić. Chciałbym po prostu zachęcić do troski o zachowywanie swojej osobistej historii rodzinnej. Często dzieje się tak, że bardzo ciekawe wydarzenia znikają z ludzkiej pamięci w chwili, gdy umiera ostatnia osoba, która w nich uczestniczyła. Podobnie ginie pamięć o wartościowych ludziach, którzy mogliby stanowić wspaniałe przykłady dla następnych pokoleń. 

Dlaczego warto o tym pamiętać? Dlatego, że moje pochodzenie stanowi część mojej tożsamości. Dlatego, że przykłady przodków mogą mnie budować i dodawać sił do przezwyciężania życiowych trudności. Dlatego, że znając swoje korzenie odnajduję się lepiej jako członek wielkiej społeczności – nie tylko rodzinnej ale i narodowej czy katolickiej.

W zachowywaniu rodzinnej pamięci wcale nie musi chodzić o wspominanie wielkich wydarzeń, historycznych przełomów. Większość z nas nie będzie miała wśród przodków wybitnych postaci, które zmieniały bieg dziejów. Z pewnym dystansem patrzę na rodziny, którym zdarzył się kiedyś jeden wybitny przodek, do dziś przytłaczający je swoją osobowością. Ale pasjonujące i pouczające potrafią być historie ludzi zwyczajnych, którzy potrafili robić wielkie rzeczy w wymiarze codziennym, czy na małą skalę – tam gdzie przyszło im żyć. Pewnie tacy przodkowie będą bardziej inspirujący, bo nie będziemy się musieli obawiać, czy sprostamy ich wielkiemu wymiarowi.

Na pewno ciekawe są historie związane z wielkimi wydarzeniami, z uczestnictwem w powstaniach, wojnach czy w ostatnim czasie w upadku komunizmu. Ale równie interesujące mogą być anegdoty z codziennego życia, opowieści o tym, jak radzono sobie w rozmaitych warunkach, jak poznawano ukochane osoby i zdobywano ich serca. Ciekawe są zwłaszcza drobne szczegóły przybliżające ważne wydarzenie rodzinne. Wesele babki staje się bliższe, gdy zanotuje się jej opowieść o tym, jak obcierały ją buty, w związku z czym zmieniła eleganckie obuwie na najzwyklejsze tenisówki i w nich przetańczyła całą noc (na szczęście suknia sięgała do ziemi). Historia o oświadczynach dziadka nabiera realnego wymiaru, gdy wspomni się, że odrzucony za pierwszym razem, zawrócił ze stacji, ponownie pokonał 40 km do domu panny, która pod wrażeniem jego wytrwałości tym razem oświadczyny przyjęła.

Troszkę przekornie przytoczyłem na początek wspomnienia związane z przeżywaniem wiary. To są dość zwyczajne historie, ale myślę sobie, że wiele można się z nich nauczyć. One właśnie mogą naprawdę inspirować i na pewno przełamują schematy myślenia o dawnej religijności.

Jak zachowywać pamięć o przodkach? Niektórzy prowadzą badania genealogiczne, wertują księgi parafialne, archiwa kościelne i państwowe, ustalając w ten sposób imiona i nazwiska kolejnych poprzedzających ich pokoleń. Praca niewątpliwie warta zrobienia (z tego co wiem, poza wiek XVIII w ten sposób się nie wyjdzie), choć trzeba zdawać sobie sprawę, że imiona, które poznamy, pozostaną tylko pustymi imionami, a widząc kolejne miejsca śmierci, ślubu czy urodzenia możemy co najwyżej prześledzić zmianę kolejnych miejsc zamieszkania, niekiedy tylko może zaskoczyć nas obco brzmiące nazwisko. Tak naprawdę w ten  sposób poznamy swoje korzenie tylko formalnie, jednak w istocie rzeczy dowiemy się niewiele.

O wiele ciekawsze są żywe wspomnienia, opowieści konkretnych ludzi o sobie czy innych ludziach, których znali. Właśnie tutaj historia najłatwiej ginie. Wszyscy w danym pokoleniu znają jakąś osobę, wszyscy uczestniczyli w jakimś wydarzeniu. Nie opowiada się więc o tym, skoro wszyscy wiedzą. Czasem tylko przy jakiejś okazji pojawi się wspomnienie. Ale dla pokolenia następnego zostają już tylko te strzępy zasłyszanych wspomnień, strzępy tak niewielkie, że nie są w stanie powtórzyć ich swoim dzieciom. W ten sposób po stosunkowo niewielu latach nie zostaje już nic.

Dlatego warto spisywać rodzinne opowieści, utrwalać wspomnienia. Z pewnym podziwem patrzę na tradycję rodzin, które przechowują wspomnienia pisane przez kogoś niemal w każdym pokoleniu. Opowieści o ludziach, o domu, o zwyczajach rodzinnych. Często wprost dedykowane przez ojców synom, przez babki wnukom. I choć są to niekiedy opowieści o znanych, zasłużonych ludziach, to właśnie one taką historyczną postać czynią dla jej potomków naprawdę żywą.

Taki zwyczaj dość powszechny jest w rodzinach szlacheckich. Ale czytałem również opowieści ludzi o pochodzeniu chłopskim, czy rzemieślniczym. Nie mniej pasjonujące, nie mniej ciekawe. Tak naprawdę każdy ma coś interesującego do przekazania, tylko nie we wszystkich środowiskach jest taki zwyczaj.

Warto więc zachęcać seniorów rodu do spisywania wspomnień, rodzinnych opowieści i anegdot. Namawialiśmy kiedyś do tego jedną starszą ciocię. Zarzekała się, że nie ma czasu, że nie potrafi… Jednak po jej dość nagłej śmierci synowie znaleźli całkiem sporo zapisków. Ocaliła w ten sposób pamięć o domu, w którym wzrastała, o ludziach wśród których się wychowywała.

Zdjęcia – to kolejny temat związany z zachowywaniem pamięci. Wisława Szymborska wspominała kiedyś o kłopocie, jaki miała z albumami, które odziedziczyła po swoich rodzicach. Nie wiedziała mianowicie, kto jest na zdjęciach w tych albumach. Ci, którzy albumy tworzyli, oczywiście wiedzieli, czyje zdjęcia wklejają, wiedzieli z jakiej okazji zdjęcia zostały wykonane. Brak jakichkolwiek podpisów sprawił jednak, iż albumy stały się zupełnie bezużyteczne dla następnych pokoleń. Ja sam kiedyś dość przypadkowo zorientowałem się, że stare zdjęcie (sprzed ponad stu lat), o którym wiedziałem, iż zostało wykonane na jubileuszu teściów siostry mojej prababci, jest zarazem jedynym istniejącym zdjęciem mojego prapradziadka. Gdybym nie nawiązała się na ten temat rozmowa z moją mamą, mógłbym kiedyś to zdjęcie wyrzucić – teściowie siostry prababci to przecież żadna rodzina i właściwie nie ma logicznych powodów przechowywania zdjęcia z ich jubileuszu. A tak mogłem skopiować i powiększyć fragment z całkiem niezłym ujęciem prapradziadka. Wniosek płynie z tego dość oczywisty – zdjęcia w albumach trzeba podpisywać.

Najpierw jednak muszą być te albumy. Dziś dzięki aparatom cyfrowym robimy olbrzymie ilości zdjęć. Co się jednak dzieje z nimi później? Pozostają zapisane na komputerach, niekiedy na płytach, często nieprzejrzane, w praktyce niemożliwe do oglądania (któż się przedrze przez kilkaset zdjęć), nierzadko gubione przy wymianie sprzętu. Osobiście jestem gorącym zwolennikiem robienia odbitek i tworzenia albumów – oczywiście podpisanych. Wymaga to nieco pracy, ale tak naprawdę to nadaje sens robieniu fotografii.

Chciałbym zachować dla moich dzieci pamięć o wspaniałych osobach z mojej rodziny, które znałem, a które już odeszły. Chciałbym zachować pamięć o wydarzeniach, w których ja sam uczestniczyłem, o wydarzeniach, w których uczestniczyli inni, a które ja sam znam tylko z opowieści. Tak naprawdę ode mnie tylko zależy, czy pamięć tę przekażę czy po pewnym czasie to wszystko zniknie w mroku.