Dać świadectwo nadziei

(138 -lipiec -sierpień2005)

Złożyłam całą nadzieję w Panu (świadectwo)

Alicja

Kiedy stawialiśmy pierwsze kroki w ruchu oazowym, byliśmy bezdzietnym małżeństwem z dość długim stażem wspólnego życia. Wówczas wydawało mi się, że widocznie tak ma być
Nadzieja to nieodłączna towarzyszka życia człowieka. Mamy nadzieję, czyli spo­dziewamy się w życiu pomyślności, spełnienia naszych zamierzeń, czasem dłu­gowieczności i chcielibyśmy nasze plany życiowe zamienić w rzeczywistość. Czasami w realizacji naszych dążeń w dużej mierze, albo nawet całkowicie liczymy tylko na nasze ludzkie siły i często wówczas doznajemy zawodu. Przekonujemy się o naszej sła­bości, a trudności na jakie napotykamy zdają się nas przerastać. Dla chrześcijanina na­dzieja szczęśliwego i godnego życia jest nierozerwalnie związana z wiarą i w niej znajduje swoje źródło. Im większa wiara - tym większa nadzieja, która nie polega na zaufaniu do siebie, swoich umiejętności i możliwości, ale na zaufaniu Panu Bogu - Jego miłosierdziu i wszechmocy.

Przez dziewięć lat formacji w Domowym Kościele Pan Bóg stale umacniał naszą wia­rę i z wielką troską pochylał się nad naszym małżeńskim ży­ciem, będąc dla nas źródłem nadziei. Kiedy stawialiśmy pierwsze kroki w ruchu oazowym, byliśmy bezdzietnym małżeństwem z dość długim stażem wspólnego życia. Wów­czas wydawało mi się, że widocznie tak ma być, że Pan Bóg wyznaczył nam inne zadania aniżeli rodzicielstwo.

Niebawem dowiedzieliśmy się o idei duchowej adopcji i podjęliśmy to wezwanie do modlitwy w intencji nienaro­dzo­nych dzieci, stając się dla nich duchowymi rodzicami. Wie­lo­miesięczna modlitwa o szczęśliwe narodziny duchowo adop­to­wanego dziecka, zaowocowała myślą o tym, aby w przyszło­ści przyjąć do naszego domu dziecko, które jest pozbawione opie­ki własnych rodziców i nie ma rodzinnego domu.

    Podjęliśmy więc starania o prawną adopcję dziecka w na­dziei, że Pan Bóg pomoże nam odnaleźć to dziecko, które wed­ług Jego woli ma stać się naszym dzieckiem.

    Sprawy w ośrodku adopcyjnym potoczyły się szybko i bez żad­nych przeszkód. Byliśmy przekonani, że tak jak naucza św. Pa­weł: „Bóg z tymi, którzy Go miłują współdziała w wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według Jego zamiaru” (Rz 8,28)

Czuliśmy wtedy wyraźnie opiekę Bożą nad nami i błogosławieństwo dla naszych za­mierzeń. Bóg przychodził nam z pomocą także przez innych ludzi. Kiedy czasami zatro­skani myśleliśmy o tym, że jeszcze czegoś na brak aby wyposażyć nasz dom we wszystko co jest potrzebne do opieki nad małym dzieckiem - nagle pojawiał się ktoś by ofiaro­wać nam to, czego właśnie wtedy potrzebowaliśmy. Jezus zaradził naszym troskom i kło­potom otaczając nas ogromną rzeszą przyjaciół, którzy bardzo nam pomogli.

Na dzień przed zakończeniem drugiej duchowej adopcji nasz mały, niespełna dwuletni synek był już z nami. Odtąd radości i smutki codziennego życia dzieliliśmy już we trójkę.

Kilkanaście miesięcy później u naszego synka Bogusia pojawiły się drgawki, które zdiagnozowano jako napady padaczki. W związku z tą chorobą czasami konieczne były krótsze lub dłuższe pobyty w szpitalu.

Wybierając się z Bogusiem po raz kolejny do szpitala, w ostatniej chwili włożyłam do torby małe, kieszonkowe wydanie Ewangelii wg św. Łukasza, które otrzymaliśmy pod­czas kolędy w Roku Jubileuszowym.

Kiedy dziecko spało, miałam w szpitalu dużo czasu, więc sięgałam po tę Ewangelię i starałam się czytać. Prosiłam Ducha Świętego, aby pomógł mi odnaleźć w niej to, co Je­zus pragnie mi powiedzieć właśnie w tej sytuacji w jakiej się znalazłam - przygnębiona, smutna i zatroskana o dalsze losy dziecka. Pan nie pozostał obojętny na glos mojej proś­by. Przez kilka dni pod rząd otwierając księgę Ewangelii natrafiałam na fragmenty mó­wiące o uzdrowieniach. Zastanawiałam się co Pan Jezus chce mi przez to powiedzieć? Boguś nie został cudownie uzdrowiony, ale Jezus przypominając mi o wielkich cudow­nych rzeczach jakich dokonał, umocnił mnie w wierze, że to On jest Panem naszych lo­sów i jedynie w Nim powinniśmy pokładać ufność i nadzieję, a taka postawa usunie z mego serca smutek i przygnębienie.

Niw wiedziałam wtedy jeszcze, ze doświadczenie i płynąca z niego nauka będzie dla mnie bardzo ważna, kiedy po kilku latach Pan Bóg każe mi się zmagać z chorobą nowo­tworowa. Niespodziewana, przerażająca diagnoza. Świadomość śmiertelnej choroby, która teraz nie jest udziałem innych ludzi ale dotyka bezpośrednio mnie.

Smutek i lęk przed cierpieniem to pierwsze pojawiające się uczucia. Ale zaraz potem świadomość, że Jezus jest z nami i że pomoże mnie i moim bliskim przetrwać ten trudny czas i że Jego wola musi wypełnić się w naszym życiu. Modlitwa zawierzenia sie­bie i mojej rodziny Bożemu miłosierdziu oraz z wiarą przyjęty Sakrament Chorych poz­woliły mi z nadzieją rozpocząć chemio­te­rapię.

     Podejmowałam kolejne etapy kuracji umocniona modlitwą w mojej intencji tak wielu ludzi. Byli ze mną w modlitwie moi najbliżsi, także członkowie naszego kręgu, nawet kilkuletnie dzieci, nasz ksiądz opie­kun i wiele innych osób z Domowego Kościoła, znajomi, sąsiedzi.

Świadomość ogromu modlitwy tak wielu orędowników i obietnica Pana Jezusa zwią­zana z modlitwą wspólnoty dotycząca jej wysłuchania: „Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, tego wszystkiego użyczy im mój Ojciec który jest w niebie” (Mt 18, 19) dodawały sił i pozwoliły przetrwać trudne chwile.

Sytuacja choroby pozwoliła mi poznać dobroć, życzliwość innych ludzi. Nie spodzie­wałam się, że mam aż tylu przyjaciół, a otrzymana wówczas różnoraka pomoc znacznie przewyższała moje najśmielsze oczekiwania. Być może nie przekonałabym się o tym, gdyby nie doświadczenie choroby. Ogrom dobroci jaki otrzymałam od Pana Boga po­przez innych ludzi pozwalał mi nie tracić ducha i trwać w nadziei.

Mąż, który jest nadzwyczajnym szafarzem Komunii Św. bardzo dbał o to, abym jak najczęściej przyjmowała Pana Jezusa do swego serca. Kiedy ze względu na osłabienie nie mogłam sama pójść do kościoła, niemal codziennie przynosił do domu Komunię Św.

Pamiętam pewną niedzielę i oczekiwanie na powrót męża z kościoła. Nagle przez uchylone okno usłyszałam z daleka dźwięk dzwonka i wzruszyłam się bardzo uświadamia­jąc sobie, że idący do mnie Pan Jezus - najlepszy lekarz duszy i ciała jest już blisko, a nasz synek Boguś, który towarzyszył tacie w drodze z kościoła oznajmia o tym wszyst­kim przechodniom, głośno dzwoniąc dzwonkiem.

Jezus pełen dobroci i miłosierdzia dopomógł mi przetrwać czas choroby i bezpiecznie przeprowadził przez „ciemną dolinę” mojego życia. On daje pokój memu sercu i pozwa­la cieszyć się każdym nowym dniem.

JEZUS jest zawsze ze mną i pokładam w Nim NADZIEJĘ.